Komentarze: 5
Mały Szary Pająk
skacze w przepaść
na nitce
utkanej ze swoich marzeń
nie chcę już
czekać
aż nauczysz się żyć...!?.
Mały Szary Pająk
skacze w przepaść
na nitce
utkanej ze swoich marzeń
nie chcę już
czekać
aż nauczysz się żyć...!?.
Nie wiem jak długo to się już dzieje. Nieopisane fakty. Zmyślone opowieści. Deszczowe ploty spływające po twarzy. Po całym ciele. Ulotne pocałunki niechęci do samej siebie. Piękne odbicie z lustra i cholerna świadomość, że nic i nikogo nie ma po tej drugiej stronie. Wciąż. Te same sny. Te same dni. Jedno odwieczne marzenie. I nieopisana tęsknota do letniej nadmorskiej obecności. Do tych kilku chwil spędzonych w błogiej (?) osobistej samotności. A teraz ona złośliwie przychodzi zimnymi wieczorami. Zamykam się w swoim śnie. Nie ma Nic. Nie ma Mnie. Strach? Może, a może nie. Coś innego. Krzyk niespełnionej chwili. Niewypowiedzianego słowa. Na horyzoncie majaczące nieprzebyte chwile. Nawet czasami prawdziwe ale niedocenione. Ta świadomość przeraża mnie. A może właśnie jej brak. Brak pomysłu na siebie. Na całe życie brak pomysłu. Wciąż tylko dręczące przesycenie autokrytyką i widmem własnych porażek budujących silne oblicza wraz z gigantycznymi ambicjami. Życie błogo usypia mnie. Koszmar. Budzi mnie krzyk. Chyba nie warto w ogóle zasypiać.
Jest ciągle ten sam niekończący się dzień. Dzieci oślepione słońcem biegają po czarnym podwórku i rzucają w siebie stalowymi kamieniami. Wszystko dookoła jest piękne, czyste, idealne aż do bólu. Bólu, który z każdym dniem przybiera na sile, rozwala papierową czaszkę. Ludzie stoją w szarym szeregu, w kolejce po wieczne życie. Nikt na nikogo nie patrzy, każdy widzi tylko siebie, swoje ubłocone buty, które gubią się na idealnym chodniku. Ciszę rozrywa dziki jęk psa, który dostał od jakiegoś dzieciaka kamieniem. Słychać śmiech i wycie wiatru. Tryumf nad słabszym, głupszym, biedniejszym. Chora radość, która sypie się z ust jak kolce. Jak strzały, które wbijają się w świadomość. Mosty łamią się pod naporem idealnych fal ludzkiej nienawiści. I tylko jeden oszołomiony pies, tak mały, że porywa go bezbarwna woda, ścieki z fabryki ideałów. A małe zło ucieka przed nami pokazując drogę do domu. Do domu, w którym mieszka nienawiść a stamtąd nie ma już odwrotu, tylko można dalej trwać, bez gruntu pod stopami, bez zmysłów, bez myśli... Oddać swoje życie nicości. Od tak, po prostu. Bo nie trzeba się nikogo prosić o pomoc. Bo można założyć maskę i tak żyć... na pustyni....w morzu przemocy... samemu...bez tożsamości...nie klękając przed nikim, tylko przed sobą.
boję się wymawiać słowo
zmiany
przez ten cholerny strach
że nic nie zmieni się
na lepsze.
przez moje życie
przebiega dreszcz niepokoju
głupia, mówisz?
znowu oglądam się za siebie.
Biegniemy za czymś. Jakiś ślad, jakaś wizja i już muszę to mieć. Zdjęcie w gazecie. Must have. Idę. Kupuję. Rzucam w kąt. I tak ze wszystkim. Konsumpcja to słowo, klucz to nowoczesności. Miejskie trendy. Odwieczny lans. Generacja Nic. Tak siebie nazywamy. Idę za tym wszystkim. Ja też chcę mieć nieźle. Mam. To już nawet nie jest radość. Jakieś nieopisane uczucie. A w sumie nawet nie uczucie. Tylko takie sobie po prostu – nic. Nawet nie marzę, że można czuć coś więcej. Niepotrzebnie złudzenia w garści trzymam. Brakuje mi tylko czystości myśli. Gdzieś ją zgubiłam po drodze. Biegam, biegam w kółko. Za szczęściem, za tymi krótkimi cennymi chwilami. Za swoim ogonem. I nagle ktoś mnie bezczelnie potrącił, na chwilę staję. I już wszystko robi się takie oczywiste. Wystarczyło się tylko na chwilę zatrzymać. To czego tak bardzo chcę, mam. Gdy się stanie dużo łatwiej złapać za swój ogon. I już nigdy. Nigdy go nie wypuścić. Czuję, że umrę z uśmiechem na twarzy.